W przeddzień rocznicy męczeńskiej śmierci kapelana „Solidarności”, błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszki, rozmawiamy z jego bratem – Józefem oraz panią Alfredą Popiełuszko.
Jak wspomina Pan wasze wspólne dziecięce lata?
Ks. Jerzy był moim młodszym bratem i jak każdy dzieciak, brat z bratem chowany. Bawiliśmy się razem, razem pomagaliśmy rodzicom w gospodarstwie. Pasaliśmy też krowy. Byłem o dwa lata starszy, więc już wcześniej miałem swoje obowiązki. Mama zawsze wyprawiała też Alka, żeby mi pomagał. Przy pasaniu krów, jeszcze jako dzieciak, Alek miał taką zabawę: robił sobie kapliczki, ołtarzyki i jakby msze odprawiał. Pamiętam, jak zakładał szalik na szyję, a z puszki od konserwy robił kadzidło. Przeważnie tak się bawił. Kiedyś szczególnych zabawek nie było. Dzieci bawiły się normalnie, np. mieliśmy koło, z drzewa ucinało się kołek albo braliśmy kawałek drutu i biegaliśmy za nim. Przecież nie było komputerów ani takich gier, przed którymi dzisiaj dzieci tracą czas. Kiedyś dzieci wychowywano inaczej. Dużo czasu spędzaliśmy razem. Jako starszy brat czułem się odpowiedzialny za niego. Dopiero później, jak Alek był u I Komunii św., zaczął służyć do Mszy św. jako ministrant. Do Suchowoli, oddalonej od domu ok. 5 km, chodził na piechotę, codziennie rano. Wychodził godzinę przed Mszą św., aby się nie spóźnić. Jak miałem szesnaście lat, zrobiłem prawo jazdy. Kupiono mi motorower, to nie jeździłem gdzieś po zabawach, tylko kursowałem Suchowola – Okopy; do kościoła woziłem brata, żeby już nie musiał chodzić tyle kilometrów.
A Pan też służył do Mszy św. jako ministrant?
Tak, byłem w Liturgicznej Służbie Ołtarza. Jednak nie tak gorliwie służyłem, jak mój brat. Brałem dyżury, ale tylko w niedziele. Wiązało się to przede wszystkim z obowiązkami w gospodarstwie. Musiałem pomagać tacie w oporządzaniu dobytku. Mieliśmy krowy, konie…, zawsze tej pracy było. A brat wcześnie, z samego rana już wychodził do kościoła.
Jakie były wasze relacje braterskie?
Bardzo dobre. Myśmy się nie bili, tak jak czasem dzieci. Byliśmy też raczej zgodni. Rodzice wychowywali nas w posłuszeństwie. Co mama powie, to nie było, żeby ktoś przeciwko coś zrobił. Do kościoła na Msze św. w niedzielę pójść, to był obowiązek. Czy to śnieg, czy mróz, czy deszcz, to te 5 km pieszo musieliśmy przejść. To był taki nasz obowiązek, z którym nikt nie dyskutował. Codziennie modliliśmy się rano i wieczorem. Przeważnie wieczorem była to wspólna modlitwa. Do dzisiaj pamiętam taki wierszyk, którego od najmłodszych lat mówić nauczyła nas mama: „Prościusieńko do nieba doga, kochaj ludzi, kochaj Boga. Kochaj sercem i czynami, będziesz w niebie z aniołkami”. Przy każdym pacierzu odmawialiśmy te strofy.
Często w różnych biografiach czytamy, że ks. Jerzy był chorowity. Czy rzeczywiście miał problemy ze zdrowiem?
Nie. On wcale jako dziecko nie był chorowity. Nie wiem, kto to powymyślał i do czego komu to było potrzebne. On nie chorował. U nas zresztą każde z dzieci, w latach szkolnych, nie chorowało. Można powiedzieć, że byliśmy zahartowani, jak dzieci z gospodarstwa. Dopiero po wojsku Alek zaczął chorować, miał kłopoty z tarczycą. To było konsekwencją tego, co przeszedł w wojsku, jak jego ciągali po śniegu, jak boso, na dużym mrozie kazali mu stać czy wrzucali do wody, a on pływać nie umiał… Po tym wszystkim zaczęły się kłopoty ze zdrowiem.
Jak Pan zareagował na wiadomość, że brat Alek chce zostać księdzem?
On nic nam o tym nie mówił. Chociaż nasza babcia Gniedziejkowa, która mieszkała w Grodzisku blisko kościoła, bardzo kochała Alka. Codziennie modliła się za niego i być może wymodliła jego powołanie. Mama wspominała też, że jeszcze w swym łonie, trzecie swoje dziecko ofiarowała Bogu. Mówiła, że jak przyjdzie na świat dziewczynka, to żeby została zakonnicą, a jak będzie to chłopak – to ofiarowuje go Bogu na księdza. I widocznie Pan Bóg wysłuchał tej prośby, bo tym dzieckiem był nasz Alek. Nie wiem, czy mama wiedziała o jego planach kapłańskich zanim nie zdał matury. Bo w tamtych czasach, żeby komuś powiedział w szkole, że chce być księdzem, to do matury by nie został dopuszczony. My też dopiero później się dowiedzieliśmy, że ma takie plany. Bardzo nas jego wybór drogi kapłańskiej ucieszył. Myślę, że mama to powołanie traktowała, jako przyjęcie przez Boga niegdyś ofiarowanego syna. Ze względu na czasy, w których wkraczaliśmy w dorosłość, na pewno mieliśmy obawy, co do bezpieczeństwa, bo różnie mogło być. Zresztą już jako kapłan doświadczał przedziwnych sytuacji. Było, że samochód mu pomalowali, a to innym razem drążki odkręcali czy do mieszkania materiały wybuchowe wrzucali. Spodziewaliśmy się, że każdego dnia może coś się mu przydarzyć, ale nie przypuszczaliśmy, że dojdzie do zamordowania. Dzisiaj, jak z żoną wspominamy rozmowy z ks. Jerzym, to nieraz na nasze uwagi, żeby był ostrożny, mówił: „Może być różnie, ale ja jestem na wszystko przygotowany”. I jak widzimy, był dobrze przygotowany.
A czy wy byliście na takie „wszystko” przygotowani?
Na to na pewno nie. No gdzież to, to nie do pomyślenia. Nawet po tylu latach ciężko to w głowie pomieścić.
Czy rodzice uprzedzali Alka, że jego kapłaństwo może wiązać się z wielkimi trudnościami ze względu na panujący w kraju system komunistyczny?
Jak jeszcze chodził do szkoły i służył do Mszy św., to nauczycielka wzywała mamę. Upominała, że z tego Alek będzie miał problemy, że będzie miał obniżony stopień z zachowania. Tego się mój brat nie przestraszył i służył na Mszach św. dalej. A i mama powiedziała nauczycielce, że jest wolne wyznanie i nikt nie może zabronić praktyk religijnych. Nasza mama była stanowcza. Trzymała nas twardą ręką. Ale to Pan Bóg wybiera. Jak jest w Piśmie Świętym napisane: Nie wyście mnie wybrali, ale to ja was wybrałem – i tego trzeba się trzymać. Mottem ks. Jerzego było głosić Ewangelie, głosić Prawdę. Na obrazku prymicyjnym wybrał takie słowa: „Posłał mnie Bóg, abym głosił Ewangelię i leczył rany zbolałych serc”. Na swojej drodze i do kapłaństwa, i już po święceniach, miał Bożych ludzi. Nawet i ja nieraz rozmawiałem z kard. Wyszyńskim, gdy jeździłem do seminarium, do brata. W późniejszych latach, już jako kapłan, ks. Jerzy w swoich kazaniach podpierał się słowami Ojca Świętego i Prymasa Tysiąclecia. Był Maryjnym kapłanem oddanym Matce Bożej.
Na Msze św. za Ojczyznę ludzie pielgrzymowali z całej Polski…
Z rodziną często jeździliśmy do Warszawy. Te Msze św. za Ojczyznę były przez władze odbierane jako wrogie manifestacje. Wokół zgromadzonych, modlących się ludzi były rozstawione służby bezpieczeństwa i milicja z armatkami wodnymi. Ks. Jerzy za każdym razem prosił, żeby po Mszy św. w ciszy i rozmodleniu rozchodzić się, żeby nie prowokować. Ale byli prowokatorzy podstawieni. Ostatni raz na Mszy św. za Ojczyznę byliśmy w sierpniu 1984 r. Dzieci miały jeszcze wakacje, to pojechaliśmy wszyscy, żeby też spotkać się z ks. Jerzym. Bardzo były związane z wujkiem. Trudno się było do niego dostać przed Mszą św. Jak nas zobaczył, powiedział wszystkim: „Ja teraz mam rodzinę, proszę wszystkich o opuszczenie miejsca”. Nakazał nam, byśmy od razu po Mszy św. jechali do domu, żebyśmy już do niego nie zajeżdżali, bo on też nie wróci do mieszkania. Będzie musiał przez jakiś czas gdzieś się ukrywać. Pilnowali jego wszędzie. Tak było. Ale potrafił nie dać się złapać. Bywało, że przebierał się, doklejał wąsy, brodę… Czasem musiał dla niepoznaki iść z dziewczyną pod rękę. Agenci wypytywali, gdzie jest ks. Jerzy? Kiedy będzie wychodził? I dowiadywali się, że ks. Jerzego już nie ma i nie będzie. To było nasze jedno z ostatnich spotkań. Wiele było oszczerstw, donosów na ks. Jerzego, ale nie potrafili przypiąć mu łatki. Później wyjechałem do Niemiec, do Düsseldorfu. Tam też zastała mnie wiadomość o porwaniu brata. Od razu postanowiłem wracać do Polski. Żegnała mnie grupa Niemców. Płakali i mówili, że jak doszło już do porwania, to nie będzie żył. Musiałem dokonać identyfikacji. Żeby ks. Jerzy nie miał przy sobie pewnych szczególnych rzeczy, nie miałbym odwagi powiedzieć, że to jest on, tak bardzo miał zmasakrowaną twarz. Dużo można by mówić na ten temat, ale te trzy słowa – „Zło dobrem zwyciężaj” nabierają nowej mocy. Trzeba darować ludziom, co złego nawet zrobili…, przebaczyć… O tym mówił za życia bł. ks. Jerzy Popiełuszko.
Przebaczyć, to nie znaczy zapomnieć. We wrześniu przeżywaliśmy piękne uroczystości upamiętniające ks. Jerzego. Wasz udział, jako najbliższej rodziny, w dziele rozwoju kultu męczeństwa Kapelana „Solidarności” jest ogromne…
Cieszymy się, że nauczanie ks. Jerzego jest aktualne. Wiele szkół przyjmuje im. ks. Jerzego Popiełuszki. Jeździmy po całej Polsce, gdzie nas zapraszają. Ludzie chcą usłyszeć o nim, o jego niestrudzonej walce o prawdę. W serca młodych pokoleń wpisuje się jego wzór do świętości: „Zło dobrem zwyciężaj”. Na takie spotkania wozimy relikwie. Wszędzie ks. Jerzy jest z nami. Przy ks. Jerzym i nam jest dobrze. Trzeba liczyć na jego pomoc. On wstawia się za wszystkimi.
Dziękuję za rozmowę
Rozmawiała Renata Różańska