„Cóż innego ma on do roboty?”
Dzięki depresji, która pojawia się jak nieproszony gość, wchodzę głębiej w istotę kapłaństwa: msza jest walką na śmierć i życie. Nie jest to pobożne określenie, ale realizm – wszystko we mnie krzyczy, by na nią nie iść, brakuje siły, najprostsze czynności powodują zmęczenie. Zalewa gonitwa myśli albo bezdenna pustka w sercu odstrasza od codziennego głoszenia Słowa. Co zrobić, kiedy przyzwyczaiłem ludzi do tego, że po Ewangelii siadają i oczekują na Słowo. Wtedy chcę umrzeć.
„Krzyż, co przyszedł z niewidzialnej strony”
Pojawiające się stany depresyjne są jak krzyż. Są niepożądane, czynią człowieka bezbronnym, bywają nie do uniesienia. Człowiek obarczony takim ciężarem często jest oskarżany o lenistwo, użalanie się nad sobą, marudzenie. Ile razy słyszałem: „Wziąłbyś się do konkretnej roboty, wtedy nie będzie czasu na głupoty.” Może to być krzyż przeklęty i wyparty. Wtedy dopóki człowiek jest w stanie, udaje, że wszystko jest w porządku… chociaż chodzi po ścianach i płacze w samotności do poduszki. Otoczenie też dostrzega, że jest coś na rzeczy… jednak jest to informacja szeptana po kątach, funkcjonuje jako plotka, temat rozmów przy kawie. Udaję, że nic mi nie jest i uśmiecham się (choć oczy zawierają przepaść rozpaczy) rozmówca też uśmiecha się i udaje, że nic nie dostrzega. Samotność wewnętrzna. Wewnętrzny karcer. „Nie wyjdziesz stamtąd, aż zwrócisz ostatni grosz.” (Mt 5,26)
Krzyż przyjęty i błogosławiony
Nie znaczy to, że upragniony, oczekiwany. Jezus nie pragnął krzyża – Jego pragnieniem było zapalić świat miłością. Co znaczy, że przyjąłem depresję? Przestałem zaprzeczać jej istnieniu. Zacząłem o niej mówić. Podjąłem leczenie. Depresja tysiącom moim pomysłom nadaje właściwą ciężkość egzystencji przez co te mało konkretne szybują z wiatrem – zostaje to, co jest najistotniejsze. W depresji jestem słaby – i wtedy mówię: „Trzymaj mnie Jezu.”
Msza się staje
Kiedy zniechęcony i zrezygnowany idę na Eucharystię, kiedy nie mam siły tak, że ciągnę nogi za sobą…wtedy widzę, że msza już jest gotowa – ja tylko wchodzę w poszczególne jej etapy. Pokornie uznaję, że nie jestem jej panem, reżyserem, kreatorem. Dopuszczalna jest więc moja niemoc a nawet pożądana. Mogą pomyśleć, że jestem trochę podobny do Jezusa, którego ofiara to walka. Mogę błagać z głębokości mojej nędzy: „dodaj mi siły, podnieś mnie, zlituj się nade mną.” Kiedy podnoszę białą hostię, mogę odczuć ciężar wypowiadanych słów, bo i moja niemoc została włączona w tę ofiarę. Podnosząc kielich z Krwią, odkrywam, jak cenne jest moje życie i świadomość ta rozpuszcza kwas poczucia bezsensu i dręczącego poczucia winy.
Wtedy po Mszy świętej jestem bardzo zmęczony. Jednocześnie pojawia się czasami poczucie dzikiej satysfakcji: „dałem radę.. !” Ludzie nie poszli z pustymi rękami i sercem. Wracam do mojej pustelni …ale najważniejsze, że dałem Jezusa. Bo tak naprawdę cóż innego ksiądz ma „do roboty”? „Tylko mszę odprawić..” Rzeczywiście – nic ważniejszego nie ma. Nawet, jeśli „zrobię” jedynie to.
ks. Przemysław Zamojski