Ks. Kazimierza poznałam, gdy miała miałam 8 lat, był to rok 1959. Mieszkałam wówczas z rodzicami i rodzeństwem w Płocicznie koło Suwałk. Ks. Kazimierz uczył mnie religii w wynajętym pokoju w prywatnym domu (wówczas zabraniano nauki religii w budynku szkolnym). Pochodzę z biednej wielodzietnej rodziny, mój ojciec, niegdyś magnat, był robotnikiem w Tartaku w Płocicznie, mama zajmowała się wychowywaniem dzieci, a było nas 10; razem z rodzicami 12 osób; mieszkaliśmy w dwóch pokojach z kuchnią.
Ks. Kazimierz pomagał finansowo naszej rodzinie. Pamiętam, że jeszcze jako dziecko nosiłam ubrania zbierane przez księdza Kazimierza od parafian i on przekazywał je mojej mamie. Chodziłam w procesji, w kościele świętych Apostołów Piotra i Pawła.
Ks. Kazimierz przyjeżdżał do Płociczna motorynką Simsonkiem, zawsze był bardzo pogodny, uśmiechnięty, dla nas dzieci – życzliwy. Lekcje religii były bardzo ciekawe, prowadzone w sposób bezstresowy; pamiętam, jak ksiądz pokazywał nam zwierzątka na ścianie – tak układał palce i poruszał nimi, że my widzieliśmy cień szczekającego psa i inne zwierzęta.
Do kościoła chodziłam z rodzeństwem pieszo. Po Mszy świętej zachodziłam do zakrystii, gdzie gospodyni księdza częstowała mnie gorącą herbatą. Do dziś pamiętam jej zapach i smak.
Po zakończeniu nauki szkoły podstawowej uczyłam się w liceum medycznym w Bielsku Podlaskim. Gdy miałam 16 lat, zmarła na raka nasza matka. Ks. Kazimierz był na jej pogrzebie. Wygłosił piękne kazanie. Dwa lata potem zmarł ojciec. Najstarsza siostra zastępowała nam matkę. Ks. Kazimierz przez cały czas nauki w szkole pomagał mi finansowo. Gdy miałam 23 lata, przyszłam do księdza ze swoim narzeczonym na nauki przedmałżeńskie. Ks. Kazimierz był przeciwny temu związkowi, odradzał mi ślub z żołnierzem zawodowym, nie podobał mu się mój przyszły mąż. Mówił: „Bernardka co robisz, nie wychodź za niego”. Przewidział, że to małżeństwo nie przyniesie mi szczęścia, przyszłego męża widział jeden raz przez niecały kwadrans i wiedział, że to zły człowiek. Wówczas to, jako młoda zakochana dziewczyna uśmiechałam się tylko i tak za niego wyszłam. Ks. Kazimierz udzielał nam ślubu. Moje małżeństwo było pasmem cierpienia, sama wychowywałam trzy córki, co roku zmieniałam miejsce zamieszkania, jeżdżąc za mężem po różnych garnizonach, aby rodzina była razem. W latach osiemdziesiątych odwiedziłam księdza na plebanii, poszłam tam z mężem i trójką dzieci. Córki (do dziś pamiętają to spotkanie, choć były bardzo małe). Mieszkał bardzo skromnie, jak zwykle był pogodny, na twarzy malowała się troska, ale też jakiś smutek. Nie mówiłam, że jest mi źle, ale on to wiedział. Poprzez rodzinę, która mieszka w Suwałkach, śledziłam losy księdza Kazimierza. W czasie poprzedzającym jego śmierć wciąż o nim myślałam, chciałam się z nim zobaczyć.
Gdy dowiedziałam się o śmierci księdza Hamerszmita, nie mogłam sobie darować, że się z nim nie zobaczyła, nie odwiedziłam go w szpitalu – do dziś nie mogę sobie tego wybaczyć. Siostry mówiły mi, że często o mnie pytał. Mam wobec niego ogromny dług wdzięczności. Był moim przyjacielem, duchem opiekuńczym przez te wszystkie lata, kimś z rodziny, kimś kogo znałam od dziecka. Teraz, mam fotografię księdza Kazimierza, często z nim rozmawiam; jego pogodne spojrzenie uspokaja mnie, jego widok a wspomnienia z nim związane napawają otuchą.
Bernarda, Olsztyn 2000